poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Spływ Czarną Nidą z Marzysza do Morawicy- 11km, 3:45g.

 


Kajaki zamówiłem w wypożyczalni wkajaku.pl na godzinę jedynastą, licząc że gros chętnych wypłynie wcześniej i na rzece będzie luźniej. O, jakże się przeliczyłem. Ale po kolei.

Najpierw mieliśmy kłopot, żeby znaleźć miejsce naszego wodowania. To znaczy google maps przyprowadził nas prawidłowo, ale gdy podeszlismy na punkt wydawania sprzętu zobaczyłem napis innej wyporzyczalni, więc się spytałem pani wydającej kapoki:

- pani, a gdzie tu jest wkajaku pl?
- nie wiem, nie znam- odpowiada ta pani
- a gdzie jest numer Marzysz Drugi 36E,
- nie wiem, tu jest numer 35- znowu ona.

Wracamy do samochodu i krążymy po okolicy. Dzwonimy i co się okazuje: w tym miejscu są dwie wypożyczalnie, a ta nasza była trochę z boku. Bardzo się zdziwili, gdy opowiedzieliśmy im, że "konkurencja" odesłała nas z kwitkiem twierdząc że ich nie znają.

Wszystko jednak wróciło na normalne tory. Pobraliśmy kapoki, dostaliśmy niezbędne informacje o przeszkodach, przenosce w Bieleckich Młynach  i miejscu odbioru kajaków w Morawicy. No to na wodę. Przed nami płynie grupka, raczej amatorów.

Już na drugim zakręcie korek. Zwalone drzewa tworzą wąskie przejście pod nisko zwieszoną kłodą, pod którą należy się prawie położyć w kajaku na plecach. Nie każdy daje sobie radę. Kajaki dobijają do drzew, do nich dobiają następne. Nie każdy potrafi na czas zareagować, zwłaszcza że płyną siedząc sobie "na ogonie". Jeden Gość (zwany później "Ratownikiem") wychodzi z kajaka za tym przewieszonym pniem i przeciąga wszystkich po kolei. Nas też, chociaż wydaje mi się, że dalibyśmy sobie z Klarą radę i bez Niego, ale jest nam łatwiej i szybciej, co przyspiesza rozładowanie zatoru. Ratownik jeszcze później kilka razy pomagał (głównie swojej grupie, ale nie tylko) w podobnych miejscach. Takich miejsc na trasie było kilka, ale to pierwsze można zaliczyć na jednego z najtrudniejszych na trasie. Zwłaszcza że zdarzyło się zaraz po starcie, gdzie wszyscy są jeszcze mało skoncetrowanymi hura optymistami- zwłaszcza ci w grupie.

pierwsza, kluczowa przeszkoda

kolejna przeszkoda, tym razem łatwa

i kolejny zator

bystrze na Kuby-Młynach


Ela z Zofią w jednym kajaku, ja z Klarą w drugim. Dziewczyny dają sobie świetnie radę i odskakują od nas do przodu. Nam z Klarą idzie nieco wolniej (mamy jedno wiosło), rzeka jest wąska i nie ma gdzie wyprzedzić "maruderów", którzy raz po raz powodują kolejne blokady.

Rzeka jest wąska i bardzo kręta, przez co nie widać co nas czeka za kolejnym zakrętem. Jest to bardzo emocjonujące, bo za zakrętem często widać kolejne przeszkody. Gdy mamy miejsce, pokonywanie ich jest czystą przyjemnością, gorzej gdy trzeba hamować, lub cumować do brzegu lub do jakiejś przybrzeżnej kłody. 


Z Klarą mam taki kłopocik, że Klara reaguje podniesionym głosem na prawie każde otarcie dna kajaka o kłodę. Natomiast gdy muszę przycumować do wysokiego brzegu pokrytego trawą, która ją "smyra" po rękach, a czasem po głowie, to wręcz płacze. Nic się jej oczywiście nie dzieje, ale włącza się jej wtedy sensoryka i uruchamia alarm. Generalnie pokonujemy wszyskie przeszkody dosyć sprawnie. Nawet gdy kilka razy zawiesiliśmy się na podwodnej kłodzie, sami sobie dawaliśmy radę z zejściem na wodę bez wychodzenia z kajaka.


Po dwóch kilometrach mamy odejście w lewą odnogę omijającą młyn w Kuby-Młynach. Odejście jest średnio widoczne, dlatego wisi tam stosowna kartka zwracająca uwagę na to miejsce. To też jest bardzo ciekawe miejsce, bo tworzy je kamienne bystrze z szybkim choć krótkim nurtem. Za kilka metrów mamy powtórkę z nieco dłuższym bystrzem. Miejsce ciekawe, nietypowe, ale stosunkowo proste technicznie.



Dziewczyny znowu nam odpływają. Rzeka wymaga ciągłej czujności, robienie więc zdjęć jest w moim przypadku praktycznie niemożliwe. Udaje mi się zrobić raptem trzy fotki, Zofia za to robi ich więcej, bo jest ich dwie w kajaku i ta druga zawsze może panować na torem jazdy. Czekają na nas zacumowane lewą burtą do zwalonej kłody. Dobijamy do nich i łapię się za kikut gałęzi, to najlepsza kotwica. Wyciągamy przekąski i picie. Za chwilę jednak płyniemy dalej. 



Po 9 kilometrach dopływamy do Bieleckich Młynów. Tam musimy przenieść kajaki by pokonać jaz piętrzący wodę na potrzeby małej, prywatnej elektrowni wodnej (d. młyn).
Zabytkowy budynek młyna czeka na swego inwestora, Ładny budynek z białego wapienia lub dolomitu, aż się prosi o zagospodarowanie na mały hotel, czy choćby restaurację. Nawet kajakarze chętnie by tu coś przekąsili i wypili. Ciekwostką jest fakt, że w tym miejscu wydobyto kilka wraków niemieckich czołgów które utknęły w rzece w 1945 roku w czasie bitwy pod Lisowem. Pierwszy wydobyto w 1990 roku, drugi w 2003, ostatni w 2023 roku. TU opis i relacja z wyciągania wraku z rzeki. NIESAMOWITE, warto przeczytać i obejrzeć.


Po tej przenosce mamy jeszcze tylko 2 kilometry do końca naszej kajakowej wycieczki. Ta cześć rzeki staje się zupełnie inna. Nurt zwalnia, koryto jest szerokie, zarośnięte roślinnością, głębia się wyraźnie zwiększa. Bardziej przypomina jakiś staw, lub chociażby mazurskie rzeki, niż dotychczasową Nidę. To wpływ podpiętrzenia na młynie w Morawicy. 

Historia budowli sięga I połowy wieku XIX, a konkretnie 1840 roku. W pierwotnym zamyśle był to spichlerz dworski. Następnie w 1905 roku przebudowano go na młyn wodny na Czarnej Nidzie. Jego fundatorem był Edward Oraczewski, który rozwijał te okolice.

Pod koniec wieku XX, w latach 90, budynek sprzedano prywatnemu właścicielowi. Pomimo zawieruchy dziejowej, budynek jest zachowany w dobrym stanie. Jest niewątpliwą perła gminy Morawica. Obecnie znajduje się w nim restauracja i hotel.

Stary Młyn w Morawicy- koniec na dziś!
Kończymy naszą przygodę z kajakami na ten rok. Za chwilę przyjeżdża bus i zabiera nas z kajakami na miejsce startu do Marzysza. 

Wracamy na kamping i grilujemy na obiad kiełbaski.


poniedziałek, 4 sierpnia 2025

znowu wycieczka w Beskid Wyspowy, tym razem na Śnieżnicę (1006m npm).

Zapowiadali bardzo zmienną dynamiczną pogodę, straszyli burzami. Prawdopodobieństwo opadów zapowiadano w tamtym terenie do 50% i wielkość max 0,4mm, postanowiliśmy więc wybrać się na kolejną wycieczkę. Wiadomo że Beskid Wyspowy mamy "pod nosem", naturalną więc sprawą jest to, że często go odwiedzamy. Wybór padł na Śnieżnicę szczyt w okolicy Limanowej i Mszany Dolnej, nieznacznie przekraczający 1000 m nad poziomem morza. 

Tym razem wybrali się z nami Ania i Józef. Samochodami dotarliśmy do miejscowości Dobra gdzie Józef pozostawił swój samochód, natomiast mój samochód odwieźliśmy na przełęcz Gruszowiec gdzie mieliśmy wycieczkę zakończyć. 

Podejście zielonym szlakiem z Dobrej było bardzo dobrym wyborem, chociaż szlak wiódł cały czas lasem i raczej z widoków żeśmy się nie cieszyli. Szlak prowadził leśną ścieżką  ani za stromo ani nazbyt tępo, czyli monotonii nie było.

widok na Śnieżnicę z początku trasy tuż nad Dobrą

dosyć strome podejście, ale właściwie przyjemne

już w chmurach

 Śnieżnica to masyw wznoszący się pomiędzy Limanową a Kasiną Wielką. Dawniej nazywana była Widlastą Górą z powodu trzech wierzchołków: wierzchołek główny Śnieżnica, wierzchołek środkowy Wierchy i wierzchołek wschodni Nad Stombrukiem. 

Weszliśmy w chmury, na polanie ona wdzięcznej nazwie Poruczniki zaczął siąpić deszczyk, krótko zaczęrliśmy sięzastanaiwać, czy nie ubrać kurtek. Ania jednak stwierdziła, że taki deszczyk zaraz przejdzie, a po za tym jak wejdziemy spowrotem w las, to drzewa nas ochronią. Ania ma doświadczenie. Tydzień wcześniej wraz z Józefem zlało ich "do majciochów" w Tatrach Zachodnich podczas nieudanej próby zdobycia Starorobociańskiego. Więc takie "siąpidełko" nie robiło na nich żadnego wrażenia. Ale faktycznie, las nas ochronił, a po za tym przestalo siąpić.


Na wierzchołku Nad Stombrukiem zrobiliśmy przerwę kawową. Jest tam dosyć ładna półka skalna z bardzo ograniczonym widokiem na północ. Półka jest dosyć wysoka i gdyby ktoś zrobił nieopatrzny krok w przód skończyłoby się to dla niego tragicznie. Nam jednak ten krok nie groził gdyż moja Ela rozpaczliwym wrzaskiem wszystkich o tym informowała. 

 Szczyt Śnieżnicy całkowicie zalesiony, tabliczka, ławeczka, tablica informacyjna to wszystko. Schodząc zielonym szlakiem w kierunku górnej stacji wyciągu krzesełkowego spotkaliśmy trzy osoby i jednego pieska, a na podejściu z Dobrej nie spotkaliśmy żywej duszy. Tak samo jak nie znaleźliśmy żadnego grzyba chociaż zapobiegawczo wziąłem ze sobą koszyk oraz nożyk. Niestety, oprócz ceglastoporych nie było żadnego jadalnego zbieranego przez nas grzyba. 



Za to na górnej stacji wyciągu krzesełkowego zaskoczenie: po pierwsze zrobiono tam bardzo fajną platformę widokową na szczycie górnej stacji z której roztacza się całkiem ładny, pomimo pochmurnego dnia widok na okoliczne szczyty Beskidu Wyspowego oraz Gorców. Wyciąg jest czynny głównie z racji dosyć duże sieci dróg rowerowych downhillowych. Wyjeżdżało mnóstwo rowerzystów raczej młodych uzbrojonych po zęby, zjeżdżających tym ekstremalnymi trasami. Widzieliśmy ich na trasie czerwonej anakonda wow! szacun. 

od lewej: Luboń Wlk, Szczebel.,Lubogoszcz

od lewej: Lubogoszcz, dolina Kasiniańki, Lubomir i stok Wierzbanowskiej góry

Ciecień

My po chwili zawahania i chodzenia tam i z powrotem w poszukiwaniu zielonego szlaku zejściowego w kierunku ośrodka rekolekcyjnego w końcu trafiliśmy na właściwą ścieżkę i dotarliśmy do ośrodka rekolekcyjno-rekreacyjnego  prowadzonego Sodalicję Mariańską

Sodalicja Mariańska (Kongregacja Mariańska, łac. Congregatio Mariana) –katolickie stowarzyszenie świeckich, którego celem było łączenie życia chrześcijańskiego ze studiami. Sodalicja powstała w środowisku studentów Rzymu. Jej inicjatorem był Jan Leunis SJ. Po II Soborze Watykańskim Sodalicje Mariańskie przeobrażały się stopniowo głównie we Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego. Działaczem Sodalicji był zalożyciel w 1928 Ośrodka na Śnieżnicy ks. Józef Winkowski



Józef i Ania spotkali dwie znajome, które przyszły na spacer z Gruszowca z trzema psami. Zamieniliśmy kilka słów, zrobiliśmy pamiątkowe fotki i poleciliśmy im dalszy spacer właśnie na platformę widokową przy wyciągu krzesełkowym. A my po obiedzie spokojnie zeszliśmy na przełęcz Gruszowiec i zakończyliśmy naszą bardzo sympatyczną wycieczkę. 

Przeszliśmy 11 km i zajęło nam to ponad 4 godziny netto. W drodze powrotnej samochodem przeżyliśmy chyba ze trzy ulewy w tym jedna tak gwałtowna że ledwo wycieraczki nadążały ze zbieraniem wody z szyby. I na tym zakończyliśmy dzisiejszą niedzielę.


film wkrótce